Mnie to nie dotyczy, jestem silna i racjonalna. Huśtawki
nastrojów, hormony, depresja - dam sobie radę, jak zawsze. Przecież nie przez
takie rzeczy przechodziłam …
Tak myślałam sobie przed porodem czytając o tym,
co czeka mnie po porodzie. Życie szybko zweryfikowało moje poglądy i pokazało
gdzie moje miejsce w szeregu. Zresztą już wielokrotnie zauważyłam, że im
bardziej się czegoś wypieramy i twierdzimy, że nas nie dotyczy, tym szybciej
życie pokazuje jak bardzo się mylimy …
Już w szpitalu odkryłam, że trudno mi panować nad emocjami.
Pierwszy raz przy szczepieniu dziecka, nie mogłam patrzeć jak pielęgniarka
męczy moje maleństwo, a jego pokrzykiwanie wywołało falę moich łez. W moim
przypadku zachowanie na tyle dziwne i nieoczekiwane, że Mój Mężczyzna stał
zdezorientowany i nie wiedział komu pomagać mnie, czy dziecku.
W domu było już tylko gorzej, na przemian radość i łzy,
szczęście i smutek, pełna huśtawka nastrojów. Apogeum nastąpiło koło czwartego
dnia po porodzie, gdy do zmiennych nastrojów doszły problemy z karmieniem
małego i zmęczenie po przepłakanych nocach. OK, miałam taryfę ulgową, płakał
praktycznie pół jednej nocy i kilka godzin kolejnego wieczoru. Ale dało to
przedsmak tego, co może się dziać.
Płacz małego powodował dziwne i zgoła nieoczekiwane reakcje;
chęć pomocy zmieniającą się w uczucie bezsilności i bezradności wobec nie
cichnącego płaczu, aż po bardzo nieprzyjemne myśli dotyczące radykalnego uspokojenia
malca, albo ucieczki… Nie wiem jak radzą
sobie kobiety, które ciężej przeszły poród, są pozszywane po pęknięciu krocza
albo CC czy nie mają wsparcia ze strony partnera. Wierzę, że mogą zrobić jakieś
głupie rzeczy, których później gorzko żałują i które są niestety czasami nieodwracalne
…
Ja na szczęście miałam pełne wsparcie MM, który brał dziecko
i wyciszał w salonie, żebym mogła odpocząć i uspokoić się. Współpraca „na
zmianę” była najlepszym wyjściem – dzięki temu oboje jakoś funkcjonowaliśmy.
Nawet gdy problemy z maleństwem się zakończyły, moje
huśtawki i napady niekontrolowanego płaczu trwały. Powodem wywołującym łzy
mogło być cokolwiek. A najgorsze, że łzy powodowały poczucie winy – przecież mam
najcudowniejszy dar, śliczne, zdrowe niemowlę a ja zamiast się cieszyć płaczę.
I w tym momencie, moja dobra kondycja fizyczna przeszkadzała zamiast pomagać.
Praktycznie tydzień po porodzie miałam ochotę pójść na
trening, poćwiczyć, wyjść na rolki, spędzić kilka spokojnych, tylko Naszych
chwil z partnerem ... Ale dziecko
wymagało całodobowej opieki i nie można było spełnić tych zachcianek.
W sobotę 24 sierpnia,
dokładnie tydzień po porodzie, MM widząc co się ze mną dzieje poprosił moją
mamę, żeby została na godzinkę z przebranym, nakarmionym maluchem. Ja w tym
czasie zostałam wyprowadzona na spacer … który praktycznie cały przepłakałam.
Były to zarówno łzy szczęścia jak i łzy niepokoju.
Zwykłe wyjście na krótki spacer spowodowało lawinę trudnych
do opanowania emocji; z jednej strony radość z kilku chwil spędzonych tylko we
dwoje i wyrwaniem się z zamkniętych czterech ścian, z drugiej poczucie winy, że
zostawiłam dziecko, że chciałam tego, chciałam się na chwilę wyrwać i uciec w
dawne życie.
Zdjęcie z prawej; dostałam loda, żebym przestała płakać, bo ludzie już się zaczynali oglądać i MM obawiał się, że zaraz dostanie za maltretowanie kobiety ;)
Ale właśnie ten spacer sporo zmienił, Baby Blues został
opanowany. Nasz życie zostało uporządkowane i nabrało nowego rytmu, w którym
zarówno malec jak i my zaczęliśmy się dobrze czuć. Tak z dnia na dzień.
Warto więc chyba czasami sobie pofolgować i spełniać małe
zachcianki, może to mieć zbawienny wpływ na poważne aspekty życia …
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz