środa, 12 czerwca 2013

Wiara czyni cuda …

Mass-media przyzwyczajają nas do obietnic szybkich rezultatów bez wysiłku – cudowne tabletki, skalpel itp. Na drugim końcu stoją drakońskie wyrzeczenia i pełna poświęceń walka – o idealną sylwetkę, o dziecko itp. 

Moje doświadczenie uczy mnie zupełnie czego innego – systematyczność, zaangażowanie, wola walki i świadomość celu to są sprzymierzeńcy na naszej drodze życia.  Jeżeli coś traktujemy jako działanie tymczasowe albo poświecenie prędzej czy później osiągamy stan kompletnego zniechęcenia i odreagowujemy przeginając szalę w zupełnie drugą stronę. 
Tymczasem większość efektów jest poprzedzona latami systematycznego powtarzania pewnych poprawnie ukształtowanych nawyków i działań – a wtedy efekt przychodzi nie wiadomo jak i kiedy – wystarczy skupić się na drodze nie na celu :)

I tak po latach konsekwentnego stosowania wypracowanego podejścia do jedzenia, oddychania, higieny psychicznej, oczyszczania  … w końcu na teście ciążowym ujrzałam te niesamowite dwie czerwone kreseczki, które tak potrafią zmienić życie, priorytety i cele.


Nie było to planowane, wyczekane, wywalczone. Skłamałabym, gdybym stwierdziła że zupełnie nie myślałam i nie chciałam – ale byłam pogodzona z losem i  akceptowałam możliwość braku potomstwa.
Czy był to odpowiedni moment w życiu, czy odpowiedni mężczyzna trudno powiedzieć.  Jedno jest pewne – we wrześniu poczułam, że bardzo mocno chcę mieć dziecko i to jest ta właściwa chwila. Było to moje wewnętrzne mocne przekonanie i pragnienie – nie potrzeba obowiązku, oczekiwania rodziny czy presja otoczenia, a w styczniu Pan doktor potwierdził wskazania testu ciążowego :)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz