wtorek, 12 listopada 2013

Życie po życiu - refleksyjnie

Huśtawka nastrojów huśtawką nastrojów, ale patrzę na tego mojego roześmianego malucha, w jego piękne, mądre czarne oczęta i wiem, że pomimo wszystkich trudności, które Nas jeszcze czekają, jest On najpiękniejszym prezentem od losu jaki mogłam tylko dostać. 

 Najcięższe chwile to te, gdy Młody marudzi i nie wiem jak mu pomóc. Już się nauczyłam, że dziecko nie płacze bez powodu, nie jest złośliwe i nie marudzi specjalnie – przynajmniej nie tak małe dziecko.  Czasami jeszcze zdarzają mi się projekcje własnych emocji na Młodego, ale szybko zaczynam się sama strofować – on przecież jeszcze nie ma zepsutego światopoglądu i nie marudzi żeby manipulować czy wymuszać … jeszcze nie … Każdy płacz czy krzyk coś oznacza; zmień pieluchę, nakarm, nudzi mi się, jestem zmęczony, boli mnie brzuszek … Gdy zaspokojenie potrzeb jest proste tak jak zmiana pieluchy czy nakarmienie i znowu na jego twarzyczce pojawia się uśmiech – świat jest piękny. 

Gorzej gdy Młody cierpi i płacze a ja nie mogę mu pomóc, wtedy bezsilność powoduje, że dziwne myśli przychodzą do głowy. Pojawia się bunt i tęsknota za dawnym życiem; 
        za tym, żeby móc spokojnie wziąć długi prysznic nie nadsłuchując, czy dziecko nie wzywa;
        za tym, żeby najprostsze, codzienne czynności znów trwały tylko kilka minut a nie pół dnia;
        za tym, żeby móc sobie wyjść kiedy chcę, gdzie chcę i ubrana jak chcę,
        za tym, żeby być chwilę sama;
        za tym pośpiechem i wyzwaniami poprzedniego życia, sportem, pracą, nauką …

Ale po chwili słabości przychodzi refleksja, czy tak naprawdę mam za czym tęsknić? Czy przypadkiem prawdziwe życie nie zaczęło się dopiero teraz? Czy może jednaj więcej zyskałam niż straciłam?

Prawda jest taka, że jeśli mam być szczera to Młody wybrał sobie najlepszy z możliwych momentów, na to żeby pojawić się w moim życiu. Najlepszy zarówno z mojego jak i jego punktu widzenia ;)



Moje życie bowiem (przed zajściem w ciążę) dotarło do etapu, gdy wszystko zaczęło tracić smak a nowych wyzwań nie chciało mi się już podejmować bo i po co. Wielokrotnie sobie udowadniałam, że potrafię osiągnąć wyznaczony cel i wiem jak to zrobić. Nowych, ambitnych celów już nie chciało mi się osiągać  - dla kogo? Stabilizacja finansowa, brak kredytów, zabezpieczenie na starość – to zostało zrealizowane, a ambicji i chęci aby iść dalej już brakło. Nagrody w korporacyjnym wyścigu szczurów zaczęły być zbyt mało atrakcyjne aby nadal chciało się o nie walczyć. Zaczęła się stagnacja …

Sporty i wyjazdy też zaczęły być czymś w zastępstwie, realizowane tylko siłą rozbiegu. Walka o sylwetkę, zwiedzanie kolejnych miejsc, osiąganie kolejnych rezultatów – wszystko  jakoś dziwnie zaczęło mieć mdły posmak. Próba zapełnienia pustki kończyła się na zapełnieniu garderoby bardziej lub mniej potrzebnymi rzeczami … czy naprawdę mam za czym tęsknić …


I wtedy pojawił się ON, mój synek i nadał mojemu życiu nowe znaczenie. Znowu życie nabrało smaku, znowu jest dla kogo pracować i walczyć o lepsze jutro. Znowu warto się rozwijać, żeby być lepszym człowiekiem, matką, przykładem dla dziecka. Znowu czekam na kolejną podróż, żeby móc Młodemu pokazać świat. Znowu wiem po co ćwiczę i utrzymuję formę, żeby móc razem z Młodym uprawiać sporty. I już wiem dlaczego jak oszalała zbierałam przez całe życie różne doświadczenia często stąpając po cienkiej czerwonej linii, żeby móc przekazać je Młodemu, może nie będzie musiał tylu błędów popełnić, żeby się nauczyć żyć pełnią życia i osiągać to co nieosiągalne …

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz